Scenarzystka gier, komiksów i filmów wspomina dar ojca do obserwacji, jego miłość do natury i idylliczne dzieciństwo, pełne zdumienia, dzikiej przyrody i kotów.
Mój Ojciec dużo mówił o śmierci. Uważał, że powinniśmy być bardziej podobni do naszych wiktoriańskich przodków, którzy – choć byli dość nieśmiali w kwestii rozmów o seksie – w rozmowach o śmierci czuli się natomiast bardziej komfortowo. To świetny unifikator. Niezależnie od tego, kim jesteś, któregoś dnia Żniwiarz przyjdzie po Ciebie.
Żniwiarz przyszedł po mojego ojca dużo wcześniej, pojawiając się w jego życiu w formie Śmierci ze znanego na całym świecie i kochanego cyklu powieści o Świecie Dysku. Śmierć był wysokim, zamaskowanym, dzierżącym kosę szkieletem, mającym słabość do curry, kochającym koty i MÓWIĄCYM W TEN SPOSÓB. Dostaliśmy wiele wyciskających łzy listów od fanów, którzy zbliżając się do końca swojego życia czuli się bardzo komfortowo z myślą, że śmierć przyjedzie po nich na białym koniu imieniem Binky. Tata zrobił coś, w czym nikt inny nie osiągnął takiego sukcesu – uczynił Śmierć przyjaznym.
Dla mnie, jak dla wielu z jego fanów, jego dar charakteryzacji czynił z jego książek czyste narracyjne złoto. Tata był świetnym obserwatorem ludzi. A kiedy wyczerpał już rzeczywiste postacie, doskonale radził sobie z wmyślaniem kolejnych. Obie jego babcie są widoczne w postaciach czarownic, spory kawałek ze mnie można z kolei odnaleźć w Tiffany Obolałej czy Susan Sto Helit, adopcyjnej wnuczce Śmierci. Zawsze mówił, że najbliżej mu do obcesowego komendanta Vimesa, walczącego przeciw niesprawiedliwości. Ale był też odrobinę podobny do Śmierci; zawsze był miłośnikiem dobrego curry, a posiadanie kotów to dla Pratchettów coś, jak dla innych ludzi posiadanie łazienek.
Pewnym jest, że Vimesowska wściekłość taty ujawniła się w pełni, kiedy w wieku 59 lat zdiagnozowano u niego zespół Alzheimera i zdał sobie sprawę, jak małe jest wsparcie, na które mogą liczyć chorzy w tym kraju. Jego datki i publiczna kampania spowodowały gwałtowny wzrost świadomości i wsparcia dla badań. Podobnie jego płomienna obrona wspomaganej śmierci była niezwykle ważna dla podnoszenia świadomości tego, że dobra śmierć powinna być równie ważna, jak dobre życie. Byłby przerażony tym, że naszym politykom nie udało się tego dostrzec.
Ilość wyrazów żalu i wsparcia, które pojawiły się po wiadomości o jego śmierci, była przytłaczająca. Nie było to jednak zaskoczeniem – w końcu jego dokonania były równie uwielbiane co on sam. Podczas jego pogrzebu niosłam jego miecz, trzymając go na wysokości podbródka jako ukłon dla wodza i krzyżując go na sercu kiedy opuszczano trumnę. Jako że był praktycznym typem rycerza, musiał sam zrobić swój miecz; użył rud żelaza z naszych ziem, przetopionych w piecu z owczych odchodów i gliny. Dodał nawet bryłkę meteorytu, nadając mieczowi imię – Thunderbolt Iron.
Jego pogrzeb unaocznił mi, że Ojciec znaczył wiele dla wielu ludzi i każdy z nas opłakiwał jego inną wersję, w której był najbardziej nasz. Dla mojej mamy były to ich wczesne wspólne lata, kiedy byli po części samowystarczalni, uprawiali własne warzywa, przed domem trzymali kozy, a za domem kury. Dla jego managera, Roba, było to siedzenie ramię w ramię, gdy pomagał mu w artykułowaniu myśli i robił mu jego dziwny „bulgot” – kawę z kapką brandy. Lub, w trudniejsze dni, brandy z kapką kawy. Dla mnie Tata, nad którego stratą ubolewałam, i nadal ubolewam najbardziej, to ten, którego pamiętam z dzieciństwa.
Nie mieliśmy zbyt dużo pieniędzy, ale ledwie to dostrzegałam dzięki lasom i polom, po których mogłam biegać, drzewom do wspinania się i zwierzętom do wspólnych zabaw. Często spacerowaliśmy z tatą po okolicy i uczył mnie, które dzikie rośliny są jadalne, pokazywał mi ukryte w środku lasu jaskinie i rozlewiska. Zwykł głośno pogwizdywać. Nigdy nie mogłam tego załapać, więc w zamian nauczył mnie słów do The Rhubarb Tart Song i Whose Pigs Are These?. Śpiewalismy je głośno i radośnie, płosząc zwierzynę dookoła.
Tata był człowiekiem, który poświęcał więcej uwagi narracyjności sytuacji, niż jej praktycznym zastosowaniom. Dlatego opatulał mnie i wyciągał z łóżka w środku nocy, żeby pokazać mi świetliki w żywopłocie albo Kometę Halleya gorejącą na rozgwieżdżonym niebie. Jego córka, obserwująca te cuda natury, była dla niego dużo ważniejsza, niż sen, któremu ja z kolei mogłabym oddawać się w każdym momencie. Nie uczył mnie magii, pokazywał mi ją.
Mam wobec obojga moich rodziców ogromny dług wdzięczności za idylliczne dzieciństwo, które pomogło mi stać się osobą, jaką jestem dzisiaj. To, kiedy mogłam swobodnie biegać wśród natury, wspinać się na drzewa (i spadać z nich) i starać się zrozumieć cuda świata – i oczywiście poradzić sobie z wydojeniem kozy w awaryjnej sytuacji. Lubię myśleć, że gdziekolwiek Tata jest teraz, na głowie ma kapelusz, w ręku laskę, a do tego pogwizduje. Pewnie gdzieś tam pałęta się też kot. Zawsze powinien być kot.
Tłumaczenie artykułu: Marta Szał
Oryginał www.theguardian.com