Para w ruch – fragment książki


Ku zaskoczeniu Patrycjusza, lorda Vetinariego, w Ankh-Morpork pojawia się nowy wynalazek – wielka i hałaśliwa machina, wykorzystująca potęgę wszystkich czterech żywiołów: ziemi, powietrza, ognia i wody. A że to Ankh-Morpork, już wkrótce ściąga tłumy zachwyconych gapiów; niektórzy wcześniej dostrzegli ducha czasów i przybywają uzbrojeni w notesy i płaszcze przeciwdeszczowe.

Moist von Lipwig nie należy do miłośników ciężkiej pracy. Oczywiście, kierując Urzędem Pocztowym, Królewskim Bankiem i Mennicą wnosi swój wkład, ale polega on głównie na słowach. A słowa na szczęście nie są zbyt ciężkie i rzadko wymagają smarowania. Jednakże Moist bardzo lubi pozostawać przy życiu, co sprawia, że nowa oferta Vetinariego jest trudna do odrzucenia…

Para idzie w ruch nad światem Dysku, a jej poganiaczem jest pan Simnel, człowiek z kaszkietem i suwakiem logarytmicznym, mający ciekawy układ z sinusem i cosinusem. Jeśli Moist chce się utrzymać na torze, musi się zmierzyć z wiadrami smaru, człowiekiem, który niekiedy zrzuca pracowników ze schodów, i grupą mocno rozgniewanych krasnoludów…

Terry Pratchett (ur. 1948) jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 13 lat, w 1971 r. wydana została jego pierwsza powieść „Dywan”. W 1983 r. ukazała się pierwsza część cyklu Świat Dysku – „Kolor magii”. W 1998 r. został uhonorowany przez królową Elżbietę II Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.

 

Fragment książki w rozwinięciu!

 

Trudno zrozumieć nic, ale multiwersum jest go pełne. Nic wędruje wszędzie, zawsze wyprzedzając coś, a w wielkim obłoku nieświadomości pragnie stać się czymś, wyrwać się, poruszyć, poczuć, zmienić się, zatańczyć, doświadczać – krótko mówiąc, być. A teraz, dryfując przez eter, dostrzegło swoją szansę. Nic oczywiście wiedziało o czymś, ale to coś było inne, o tak, więc wśliznęło się bezgłośnie do czegoś i spłynęło w dół, myśląc o wszystkim, aż szczęśliwie wylądowało na grzbiecie żółwia, bardzo wielkiego żółwia, i pomknęło, by stać się czymś jeszcze szybciej. Było żywiołem, a nie ma nic lepszego… aż nagle ten żywioł został schwytany! Pułapka się zatrzasnęła.

* * *

Ktokolwiek widział rzekę Ankh, spływającą korytem rozmaitych obrzydliwości, łatwo pojmował, czemu większość ryb dla mieszkańców Ankh-Morpork dostarczały rybackie flotylle Quirmu. Aby zapobiec przerażającym zatruciom pokarmowym obywateli, handlarze dbali o to, by dostawcy łowili ryby daleko, bardzo daleko od miasta. Dla Bowdena Jeffriesa, sprzedawcy najlepszych owoców morza, dwieście mil – albo i więcej – pomiędzy rybackimi nabrzeżami w Quirmie a jego klientami w A nkh-Morpork stanowiło trasę nieszczęśliwie długą przez całą zimę, wiosnę i jesień, prawdziwą mękę zaś latem. To dlatego, że trakt nie był, zmieniał się latem w liniowe palenisko na całym szlaku do Wielkiego Miasta. A człowiek, choćby tylko raz w życiu miał do czynienia z toną przegrzanych  ośmiornic, nigdy tego doświadczenia nie zapominał; zapach unosił się jeszcze przez kilka dni i podążał za nim wszędzie, praktycznie nawet do sypialni. Nie dało się go usunąć z ubrania. Ludzie byli tacy wymagający… Elita Ankh-Morpork – i właściwie wszyscy pozostali – chciała dostawać ryby nawet w najgorętszych okresach lata. Mimo chłodni, którą zbudował własnymi rękami, i drugiej zbudowanej na spółkę w połowie drogi, często płakać mu się chciało, naprawdę. Tak właśnie zwierzał się swojemu kuzynowi, Reliefowi Jeffriesowi, hodowcy warzyw, który spoglądał smętnie na swoje piwo.

– Zawsze to samo – stwierdził ponuro. – Nikt nie chce pomóc drobnemu przedsiębiorcy. Wyobrażasz sobie, jak szybko w upale truskawki zmieniają się w małe kłębuszki pleśni? Momentalnie. Wystarczy mrugnąć i po wszystkim, i to właśnie wtedy, kiedy wszyscy chcą jeść truskawki. Albo spytaj tych od rukwi, jak trudno jest dostarczyć towar do miasta, zanim zwiędnie jak morał z wczorajszego kazania. Powinniśmy napisać petycję do rządu!

– Nie! – odrzekł jego kuzyn. – Mam już tego dosyć. Napiszemy do azet! Tak się załatwia sprawy. Wszyscy się skarżą na owoce, jarzyny i dania z morza. Trzeba zmusić Vetinariego, żeby się wczuł w sytuację drobnych przedsiębiorców. W końcu na co niby płacimy czasem podatki?

* * *

Dick Simnel miał dziesięć lat, kiedy – w rodzinnej kuźni w Owczej Wólce – jego ojciec zwyczajnie zniknął w chmurze elementów paleniskai odłamków metalu przesłoniętych różową parą. Nigdy go nie odnaleziono w przerażającym oparze palącej wilgoci, ale tego właśnie dnia młody Dick Simnel przysiągł temu, co we wrzącej parze zostało z jego ojca, że uczyni tę parę swym sługą. Jego matka miała inne plany. Elsie Simnel była akuszerką, a więc – jak wyjaśniła sąsiadom – „Dzieciaki wszędzie się rodzą, to i klientów mi nie zabraknie”. Zatem, wbrew życzeniom syna, postanowiła zabrać go z miejsca, które teraz uważała za przeklęte. Zapakowała swoje rzeczy i razem wyjechali do jej domu rodzinnego niedaleko Sto Lat, gdzie ludzie nie znikają nie wiadomo czemu w obłoku gorącej różowej pary.

Kiedy tam zamieszkali, jej chłopaka spotkało coś dziwnego. Pewnego dnia, kiedy czekał, aż matka wróci z trudnego porodu, Dick wszedł do budynku, który wydał mu się interesujący i który okazał się biblioteką. Z początku myślał, że pełno tam różnych alianckich rzeczy, różnych królów, poetów, kochanków i bitew. Ale w jednej kluczowej książce znalazł coś zwanego matematyką i odkrył świat liczb. I właśnie dlatego któregoś dnia dziesięć lat później napiął każde włókno swej istoty i powiedział:

– Mamo, pamiętasz, jak w zeszłym roku mówiłem, że jadę z kumplami pochodzić po górach w Überwaldzie, to wiesz, tak jakby… właściwie… no, skłamałem, ale tylko trochę, naprawdę. – Dick się zaczerwienił.

– Bo widzisz, znalazłem klucze do starej szopy taty i tego… no, wróciłem do Owczej Wólki, zrobiłem parę doświadczeń i… – Spojrzał nerwowo na matkę. – Chyba wiem, co zrobił nie tak jak trzeba. Był gotów na ostre protesty, ale nie przewidział łez – tak wielu łez. Spróbował ją pocieszyć.

– Wiesz, mamo, ty i wujek Flawiusz zadbaliście o moją edukację, daliście mi się poznać na liczbach i różnych innych rzeczach, co sobie je wymyślili filozofowie w Efebie, gdzie nawet wielbłądy umieją liczyć logarytmy na racicach. Tato nic z tego nie wiedział. Miał dobre pomysły, ale nie załapał dobrze tej… tech-no-logii. W tym momencie Dick pozwolił matce odpowiedzieć.

– Wiem, że cię nie zatrzymam – oświadczyła. – Jesteś tak samo uparty jak twój ojciec, całkiem jak osioł. To właśnie robiłeś w szopie? Tę tek-noloję? – Spojrzała na niego z wyrzutem i westchnęła. – Rozumiem, że nie mogę ci rozkazywać. Ale może mi powiesz, jak niby te twoje loger-rytmy mogą sprawić, żebyś nie zginął tak jak twój biedny ojciec?

Znowu zaczęła szlochać. Dick z kieszeni kurtki wyjął coś, co wyglądało jak mała różdżka, zrobiona może dla miniaturowego maga.

– To mi da bezpieczeństwo, mamo – zapewnił. – Bo poznałem pracę suwaka logarytmicznego! Wiem, jak kazać sinusowi, co ma robić, i cosinusowi też, i wyliczyć tangens w prostokątnym. Uspokój się, mamo, przestań chlipać i chodź ze mną do szopy. Musisz ją zobaczyć. Pani Simnel niechętnie dała się zaciągnąć do otwartej szopy, którą urządził całkiem jak dawny warsztat w O wczej Wólce. Wbrew rozsądkowi miała cień nadziei, że może jej syn przypadkiem znalazł sobie dziewczynę. Wewnątrz bezradnie spojrzała na wielki metalowy okrąg zajmujący większą część podłogi. Coś metalowego śmigało po nim w kółko niczym wiewiórka w klatce i wydzielało zapach podobny do kamfory.

– To ona, mamo! Czy nie wspaniała? Nazywam ją Żelazną Belką.

– Ale co to takiego, synu?

Uśmiechnął się szeroko.

– To jest coś, co nazywam pro-to-typem, mamo. Jak człowiek chce być mechanikiem, musi mieć pro-to-typa. Matka uśmiechnęła się blado, ale Dicka to nie powstrzymało. Słowa wylały się niczym fala.

– Chodzi o to, mamo, że zanim coś spróbujesz zrobić, musisz dobrze wiedzieć, co właściwie robisz. Jedna książka, co ją znalazłem w bibliotece, była o tym, jak zostać architektem. I w tej książce gość, co ją napisał, tłumaczył, że zanim zbudował następny wielki dom, zawsze robił takie małe modele, żeby zobaczyć, jak to wyjdzie. I że to może nudne i w ogóle, ale trzeba pracować powoli i dokładnie, jeśli się chce coś osiągnąć. No więc ja teraz sprawdzam ją powoli, bo chcę zobaczyć, co działa, a co nie. I prawdę mówiąc, to żem jest całkiem z siebie dumny. Na początku zrobiłem tory z drewna, ale pomyślałem, że ta machina, co ją chcę zbudować, będzie bardzo ciężka, no to porąbałem te drewniane tory na opał i wróciłem do kuźni. Pani Simnel przyjrzała się małemu mechanizmowi jeżdżącemu w kółko po klepisku i spytała tonem osoby, która naprawdę stara się zrozumieć:

– Eee… chłopcze… Ale co to robi?

– Bo wiesz, sobie przypomniałem, co tato mówił kiedyś, jak patrzył na gotującą wodę w kociołku i zauważył, że pokrywka podskakuje od ciśnienia. I mi powiedział, że ktoś kiedyś zbuduje większy kocioł, co podniesie więcej niż samą pokrywkę. Uważam, że teraz już umiem zbudować odpowiedni kocioł, mamo.

– Co dobrego z tego będzie, mój chłopcze? – zapytała surowo matka. I patrzyła na błysk w jego oczach, kiedy mówił:

– Wszystko, mamo. Wszystko. Wciąż w oparach lekkiego niezrozumienia przyglądała się, jak rozwija duży i trochę przybrudzony arkusz papieru.

– To się nazywa schimat, mamo. Trzeba mieć taki schimat. Pokazuje, jak wszystko do siebie pasuje.

– To część tego pro-to-typa?

Chłopak przyjrzał się troskliwej rodzicielce i zrozumiał, że powinien udzielić nieco dokładniejszych wyjaśnień. Wziął ją za rękę.

– Wiem, mamo, że dla ciebie to tylko linie i kółka, ale gdybyś już się znała na liniach i kółkach, od razu byś zobaczyła, że to jest obrazek machiny. Pani Simnel ścisnęła jego dłoń.

– I myślisz, że co możesz tym zrobić, Dick?

Młody Simnel odpowiedział jej szczęśliwym uśmiechem. 

– Zmienić to, co trzeba zmienić, mamo. Pani Simnel przyglądała mu się przez chwilę czy dwie, a potem najwyraźniej podjęła trudną decyzję.

– Chodź teraz ze mną, chłopcze.

Zaprowadziła go do domu, gdzie oboje wspięli się po drabinie na strych. Tam wskazała solidną marynarską skrzynię pokrytą warstwą kurzu.

– Twój dziadek dał mi to, żeby ci przekazać, kiedy uznam, że tego potrzebujesz. Tu jest klucz. Z satysfakcją przyjęła fakt, że nie wyrwał jej klucza, a nawet obejrzał uważnie skrzynię, nim ją otworzył. Kiedy podniósł wieko, powietrze rozjaśniło się od blasku złota.

– Twój dziadek był takim odrobinkę piratem, a potem dostał religii i trochę się obawiał, a jego ostatnie słowa do mnie, już na łożu śmierci, brzmiały: „Ten chłopak coś zrobi pewnego dnia, zapamiętaj moje słowa, Elsie, ale niech mnie demony, jeśli wiem, co to będzie”.

* * *

Mieszkańcy miasteczka zdążyli się już przyzwyczaić do różnych stuków i brzęków dobiegających codziennie z rozmaitych kuźni, z jakich słynęła ta okolica. Wydawało się, że chociaż młody Simnel założył własną, postanowił nie podejmować fachu kowala, prawdopodobnie z powodu strasznej historii ze starszym panem Simnelem, który tak nagle opuścił ten świat. Inni tutejsi kowale także szybko przywykli do wykonywania dla Simnela jakichś tajemniczych elementów, które starannie im rysował. Nigdy nie zdradzał, co konstruuje, ale że zarabiali niezłe pieniądze, specjalnie im to nie przeszkadzało.  Wieści o jego spadku rozniosły się, oczywiście – złoto zawsze się jakoś wydostanie – i wśród miejscowej populacji nastąpiło ogólne skrobanie się po głowach. Jego egzemplifikacją był najstarszy z mieszkańców, który powiedział, siedząc na ławie przed tawerną:

– Niech mnie demony! Chłopaka los pobłogosławił odziedziczoną fortuną w złocie, a on ją zamienił na stosy starego żelastwa! Roześmiał się, tak samo jak wszyscy inni, ale i tak pilnie obserwowali, jak Dick Simnel wychodzi i wraca przez niewielkie drzwiczki w skrzydle wrót starej i niemal zrujnowanej stodoły, zawsze zamkniętych na podwójną kłódkę. Simnel znalazł paru miejscowych, którzy pomagali mu wykonywać różne rzeczy albo przesuwać rzeczy. Z czasem przy stodole wyrosły liczne dodatkowe szopy. Przyjęto do pracy kolejnych chłopaków i przez cały dzień – codziennie – wokół dało się słyszeć stuk młotów. Powoli, kropla po kropli, informacje przesączały się do tego, co można by nazwać miejscową świadomością. Podobno młody Simnel zbudował pompę – interesującą pompę, która pompuje wodę bardzo wysoko. A potem rzucił wszystko i powiedział coś w rodzaju „Potrzebujemy więcej stali niż żelaza”. Krążyły plotki o rozkładanych na blatach wielkich stosach papierów, kiedy młody Simnel pracował nad swoim cudownym „przedsięwzięciem”, jak je nazywał. Owszem, niekiedy zdarzały się wybuchy, a wtedy ludzie usłyszeli o czymś nazywanym „Bunkier”, do którego można było wskoczyć przy tych okazjach, kiedy zdarzał się jakiś drobny… incydent. Był też nieznany, ale jakby zwyczajny i rytmiczny odgłos sapania. Naprawdę, całkiem przyjemny dźwięk, niemal hipnotyczny, co wydawało się dziwne, ponieważ to mechaniczne stworzenie, które go wydawało, brzmiało całkiem jak żywe – bardziej niż można by się spodziewać. W sąsiedztwie zauważono, że dwaj główni współpracownicy pana Simnela, czy też Żelaznego Wariata Simnela, jak niektórzy go ostatnio nazywali, wydawali się trochę odmienieni, bardziej dojrzali i pewni siebie – młodzi akolici tajemniczej konstrukcji za drzwiami. I żadne łapówki – czy to w formie piwa, czy kobiecego zainteresowania w pubie – nie zdołały ich skłonić do wyjawienia cennych sekretów stodoły*( Zdarzały się rozmaite sprośne uwagi w tej kwestii, jednak wydawało się – na nieszczęście miejscowych jeszcze niezamężnych dziewcząt – że Żelazny Wariat Simnel i jego ludzie znaleźli coś bardziej interesującego od kobiet i najwyraźniej było to zrobione ze stali.)

Zachowywali się tak, jak wypadało mistrzom ognistych palenisk. Bywały też, naturalnie, słoneczne dni, kiedy na polu obok stodoły młody Simnel ze swymi kohortami kopał wąskie rowy i napełniał je metalem, a palenisko jarzyło się dniem i nocą. Wszyscy kręcili tylko głowami i powtarzali: Szaleństwo”. I tak to trwało i trwało, zdawało się, że przez wieczność, ale nawet wieczność dobiegła końca, a stukanie, walenie i wytapianie się urwały. Potem młodzi porucznicy pana Simnela rozwarli szeroko podwójne wrota i napełnili świat dymem. W tych stronach zwykle działo się bardzo niewiele, więc to wystarczyło, by ludzie szybko się zbiegli. Większość zdążyła zobaczyć, że coś wysuwa się i zmierza ku nim, dyszy i paruje, że szybko się obracające koła i oscylujące pręty niewytłumaczalnie pojawiają się i znikają w dymie i oparach. A nad tym wszystkim widzieli Dicka Simnela niczym władcę dymu i ognia. Dick miał twarz wykrzywioną grymasem koncentracji. Nieco uspokajał fakt, że to coś jest najwyraźniej kontrolowane przez człowieka – choć ci bardziej skłonni do namysłu mogliby dodać: „I co z tego? Łyżka też taka jest”, po czym przygotować się do ucieczki. Dymiąca, wirująca, tańcząca, posuwisto-zwrotna machina wyjechała ze stodoły i ruszyła po ułożonych na polu torach. A liczni gapie, zamienieni teraz w równie licznych uciekinierów, często spanikowanych, biegli i narzekali. Oczywiście z wyjątkiem małych chłopców w dowolnym wieku, którzy podążali za machiną z szeroko otwartymi oczami i przysięgali sobie, że pewnego dnia zostaną kapitanami tej straszliwej cuchnącej konstrukcji, koniecznie. Książętami pary! Władcami iskier! Woźnicami pioruna! Na zewnątrz uwolniony wreszcie dym dryfował wytrwale dalej od stodoły, w kierunku największego miasta na świecie. Płynął z początku wolno, ale stopniowo nabierał prędkości. Później, tego samego dnia, po kilku tryumfalnych okrążeniach krótkich torów na polu Simnel usiadł ze swymi pomocnikami.

– Wally, Dave, kończy mi się mosiądz – powiedział. – Weźcie no, niech matki was zapakują, zrobią jakąś wałówę. Przyprowadźcie konie. Zabieramy Żelazną Belkę do Ankh-Morpork. Słyszałem, że tam właśnie wszystko się dzieje.